– Teatr w człowieku siedzi

Rozmawiamy z Dorotą Baranowską, pedagogiem, nauczycielem, wychowawcą, instruktorem teatralnym i reżyserem.

W niedzielę, 19 kwietnia, odbyła się premiera nowego spektaklu działającego w Miejskim Domu Kultury Dziecięcego Teatru Baśni . Które to już przedstawienie wyreżyserowane przez panią?
– Z Dziecięcym Teatrem Baśni pracuję piąty rok i przez ten czas zrobiliśmy już cztery przedstawienia.

„Pudło” to opowieść współczesna, czy może, jak poprzednie widowiska, bajkowa?
– Interpretację zostawiam widzom, ale według mnie, można w tym spektaklu znaleźć zarówno odniesienia do baśni jak i do współczesności. To opowieść o dwóch krainach – krainie literki M i krainie literki P. Mieszkańcom każdej wydaje się, że ta ich jest idealna i lepszych nie ma. Ale kiedy pojawiają się przedstawiciele innej krainy, okazuje się, że ci inni też mogą być dobrzy. To spektakl o tolerancji, akceptacji i otwartości na innych. To uniwersalne przesłanie, które można wysnuć z dawnych baśni, ale też mające zastosowanie we współczesności.

 

Młodzi aktorzy, których widzimy na scenie to debiutanci, czy już może „sceniczne wygi”?
– Mniej więcej połowa to dzieci, z którymi pracuję drugi i trzeci rok. Ale każdy nowy sezon, nowy rok szkolny, kiedy rozpoczynamy zajęcia to także nowe osoby, które zaczynają przychodzić na próby.

Pojawiają się prawdziwe aktorskie talenty?
– Różnie bywa. Czasem, zaciekawi mnie ktoś, gdy jestem na konkursach recytatorskich i wtedy proszę nauczycieli o kontakt z rodzicami takiego ucznia. Często jest też tak, że to rodzice przyprowadzają pociechy na próby, bo nie da się ukryć, że tego rodzaju zajęcia świetnie rozwijają dzieci, pomagają im przełamać strach przed wystąpieniami publicznymi, kształtują wyobraźnię, pamięć, pomagają budować relacje między rówieśnikami. W grupie, z którą teraz pracuję, dzieci chcą występować i bardzo to lubią. Chcą być gwiazdami, grać główne role. Zawsze im jednak podkreślam, że to nie ważne, czy będą grały długo, czy trochę krócej, bo czasami wystarczy, że ktoś tylko wyjdzie na scenę i zostanie zapamiętany bardziej, niż ten, który mówił dużo tekstu.

Skąd się bierze repertuar teatru, kto pisze scenariusze kolejnych przedstawień?
– Pierwszy spektakl znalazła Beata Zygmuntowicz, która szukała scenariusza dla grupy, którą sama prowadzi. Okazało się, że świetnie się on nadaje dla młodszych dzieci. To był spektakl „Czary mary”. Drugi scenariusz napisała dla nas Hanna Kustosz, która już wcześniej pisała scenariusze dla Dziecięcego Teatru Baśni. Trzeci spektakl powstał na podstawie tekstu znalezionego w internecie, zresztą ten obecny scenariusz również został przeze mnie zaadaptowany z tekstu znalezionego w sieci. Niestety, z ciekawymi scenariuszami dla dzieci, dla młodzieżowych grup teatralnych jest dość kiepsko. Po prostu ich nie ma.

Skąd się u pani wziął ten cały teatr?
– Ze mną było dokładnie tak, jak z moimi aktorami. Od dziecka marzyłam, żeby występować. Najpierw chciałam być piosenkarką. Potem zaczęłam uczestniczyć w konkursach recytatorskich, także tych ogólnopolskich. W szkole średniej dowiedziałam się o Teatrze Ziemi Zgorzeleckiej prowadzonym przez Mariana Szałeckiego. Przyszłam i zostałam. Pamiętam w mojej pierwszej sztuce musiałam się rozebrać do halki. Byłam wtedy bardzo młodą i bardzo nieśmiałą dziewczyną i strasznie się tego bałam. Ale jakoś dałam radę i było to moje pierwsze „dorosłe” doświadczenie sceniczne. Przez 4 lata ogólniaka występowałam w TZZ i muszę powiedzieć, że to uwielbiałam. Marzyłam, żeby pójść do szkoły teatralnej, ale zostałam nauczycielką. Przez 20 lat uczyłam w Szkole Podstawowej nr 5 i starałam się przemycać w mojej pracy z dziećmi właśnie elementy teatru – ruch, śpiew, recytację. Od 5 lat jestem pedagogiem szkolnym i terapeutą, i bardzo zainteresowała mnie arte-terapia, czyli terapia przez sztukę dla dzieci z deficytami. W to wszystko wplotła się też propozycja od dyrektor Grażyny Grudzińskiej, żebym poprowadziła teatr w MDK. I tak trochę ta moja historia zatoczyła koło.

I przy okazji spełnia pani swoje marzenie o studiowaniu w szkole teatralnej…
– Przyznam szczerze, że najpierw myślałam o studiach podyplomowych z zakresu arte-terapi w Łodzi. Tyle, że do Łodzi jest bardzo daleko. Przypadkiem weszłam na stronę Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu i zobaczyłam ogłoszenie o naborze na podyplomowe studia reżyserii teatru dzieci i młodzieży. Do ich rozpoczęcia zachęcił mnie mąż. W tym roku już kończę. „Pudło” to mój spektakl dyplomowy. I muszę powiedzieć, że przez te 1,5 roku studiów naprawdę wiele się nauczyłam. Wcześniej pracowałam trochę po omacku, na wyczucie.

A efekty tego możemy właśnie oglądać na scenie w MDK i mamy nadzieję, że jeszcze długo, długo...
– Oj tak. Już chodzą mi po głowie pomysły na następne spektakle.

Czym różni się pani teatr o teatru Mariana Szałeckiego?
– Tego się nie da porównać, bo przecież TZZ był „dorosłym” teatrem. Tam byłam młodą dziewczyną i wykonywałam polecenia reżysera. Teraz sama jestem reżyserem, to jakby przejście na drugą stronę. Na pewno jednak wiele doświadczeń, które zdobyłam wtedy, wykorzystuję także teraz.

Nie chodzi pani po głowie, żeby kiedyś zrobić coś z dorosłymi, np. reaktywować TZZ? Podobno ten pomysł w paru głowach już się tli…
– Problemem niestety jest czas, którego ciągle mam za mało. Ale gdyby TZZ się reaktywował, na pewno nie odmówię pomocy.

 

Do góry